Urbański Kazimierz

Kazimierz Urbański (1891-1971)

Urodził się w dniu 20.02.1891 r. we Wrześni jako syn Piotra (1840-1923) i Franciszki (1849-1916) z domu Owczarzak.

W latach 1897-1904 uczęszczał do 6 klasowej szkoły powszechnej we Wrześni. Będąc w 3 klasie, brał udział w strajku dzieci wrzesińskich. W latach 1904-1910 uczył się w zawodzie malarza. Następnie pracował w branży tekstylnej w Poznaniu.

Aktywny w pracach niepodległościowych został skazany na 3 miesiące więzienia.

W 1914 r. został powołany do służby w Armii Niemieckiej. Służąc w 3. Kompanii Infanterie-Regiment nr 345, brał udział w walkach na terenie Kongresówki i pod Wilnem w 1915 r. został ranny. Po półrocznym pobycie w szpitalu został uznany inwalidą wojennym.

Podczas rekonwalescencji poduczał się w technice branży budowlanej. Podjął pracę w zakładach samolotowych „Albatros” w Pile. Został przeniesiony do szkoły pilotów w Golm koło Poczdamu. W okresie rewolucji niemieckiej przystał do rewolucjonistów Libknechta. Opuścił wkrótce Berlin i wrócił do Wrześni.

Od 28.12.1918 wstąpił do 2. Kompanii powstańczego Batalionu Wrzesińskiego. Należał do najbardziej oddanych pomocników Wiewiórowskiego i Dzieciuchowicza, którzy kierowali główną akcją we Wrześni. Był wtedy ich głównym oparciem przy dozorowaniu stacji kolejowej, wspólnie z Samolewskim i Szulcem. 7 stycznia 1919 r. wyruszył na front północny i podczas pierwszej bitwy o Szubin został ranny. Dostał się do niewoli niemieckiej. Sąd wojenny niemiecki w Bydgoszczy skazał go na 8 lat fortecy. Został umieszczony w obozie jeńców polskich w Altdamm (Szczecin Dąbie) – skąd zbiegł 4 maja 1919 r. i przez Berlin powrócił do swej poprzedniej kompanii. Brał dalej udział w trwających działaniach bojowych na froncie wielkopolskim aż do zwolnienia go, jako inwalidy z wojny światowej 30.09.1919 r.

Ożeniony z Felicją (1910-1956) z domu Ciesielską, z którą miał dwoje dzieci. Mieszkał przy ul. Daszyńskiego 8 we Wrześni.

Pracował jako starszy referent zaopatrzenia w Budowlanym Przedsiębiorstwie Powiatowym we Wrześni (zatrudnienie od 17.04.1950).

Zmarł 26.12.1971 r. we Wrześni i został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu parafialnym.

Odznaczony:

  • Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski w dniu 23.12.1967 r.,
  • Wielkopolskim Krzyżem Powstańczym, uchwała Rady Państwa nr 01.24-0.25 z dnia 24.01.1958 r.,
  • Medalem Niepodległości,
  • Medalem Polska Swemu Obrońcy.
Kazimierz Urbański - cmentarz parafialny we Wrześni
(zdjęcie udostępnił Remigiusz Maćkowiak)
Kazimierz Urbański – cmentarz parafialny we Wrześni (zdjęcie udostępnił Remigiusz Maćkowiak)

Kazimierz Urbański – Wspomnienia – Fragment bitwy z pod Szubina w dniu 8 stycznia 1919 roku oraz przeżycia w niewoli pruskiej

W pamiętnych dniach historycznych Wielkopolski 28 grudnia 1918 r. przyłączyłem się, jak wielu innych, do oddziałów powstańczych na terenie Wrześni. W pierwszych dniach pełniłem służbę wartowniczą na stacji kolejowej, pod dowództwem Samolewskiego i Szulca. Czynność moja polegała na tym, by pilnować z bagnetem w ręku niemieckich urzędników ruchu kolejowego w telegrafie i telefonach. Nie dopuścić ich do ewentualnie zdradzieckiego porozumienia między sobą, co grozić by mogło puszczeniem pociągów na fałszywe tory i tym samym spowodować katastrofę. W koszarach zaczęto formować Batalion Wrzesiński składający się tymczasowo z dwóch kompanii pod dowództwem por. Władysława Wiewiórowskiego i por. Alojzego Nowaka. Ja zostałem wcielony do 2. Kompanii Wrzesińskiej. Sierżantami sztabowymi, którzy formację tę i zapisy przeprowadzali, byli Stanisław Robakowski i Jan Bartkowiak. Dnia 7 stycznia zaalarmowano mieszkańców o grożącym niebezpieczeństwie wdarcia się Niemców od strony Bydgoszczy poprzez Szubin, Żnin, Gniezno, w celu zajęcia Poznania, co równałoby się równocześnie upadkowi powstania. Na zew ten zgłosiło się z Wrześni i okolicy około 200 ochotników, między którymi i ja byłem. Wzmocnione dwie kompanie wrzesińskie pod głównym dowództwem por. Wiewiórowskiego i por. Nowaka oraz jednego oddziału karabinów maszynowych pod dowództwem por. Józefa Trawińskiego ruszyły tegoż dnia wieczorem o godzinie dziewiętnastej przez ulice miasta, żegnane owacyjnie przez mieszkańców na dworzec. Po szybkim załadowaniu pociąg nasz ruszył w stronę Gniezna i ostrożnie dowiózł nas do Żnina. Po posileniu i krótkim odpoczynku zaczęto werbować podwody, którymi pojechaliśmy przez las, śliską uciążliwą drogą przez Gąsawę w stronę Szubina. Była jeszcze noc. Czujność wymagała zachować jak największą ostrożność wobec zbliżania się do pasa frontowego. Zeszliśmy więc z powodów i dalszą drogę odbyliśmy przyspieszonym marszem aż do skraju lasu, zajmując tam wyczekujące stanowisko na widoczny z dala Szubin. Krótka narada dowódców Wiewiórowskiego, Nowaka i Trawińskiego ustaliła, że 1. Kompania i część 2. Kompanii pod dowództwem Wiewiórowskiego ma ruszyć wzdłuż szosy na Szubin, a kilka plutonów pozostaje w rezerwie w lesie pod dowództwem por. Nowaka, natomiast oddział karabinów maszynowych pod dowództwem por. Trawińskiego udaje się na szosę bydgoską w celu zabezpieczenia nas od prawej flanki.

Rankiem, około godziny ósmej do dziewiątej słychać było po lewej stronie odgłosy toczącej się bitwy powstańców kcyńskich. Wydano więc rozkaz ruszenia naprzód szosą w zwartym szeregu, by jak najprędzej zająć Szubin, tym samym przyjść z pomocą kcyniakom. Akcja jednakże była spóźniona. Kcyniacy nie wiedząc zapewne, że nadeszła pomoc ochotników wrzesińskich, ulegli przedwcześnie siłom niemieckim. Klęska kcyniaków i spóźniony atak wrzesińskich oddziałów na Szubin, pozwoliły wtenczas Niemcom skupić wszystkie już wolne wojska z terenu bitwy i uderzyć z całą swą siłą wspierani artylerią i karabinami maszynowymi na nasze oddziały. Walka rozgorzała na dobre. Nawoływania por. Wiewiórowskiego do rozejścia się w tyralierę i pójścia do ataku, nie odnosiły już oddźwięku, ponieważ celne strzały armatnie i szrapnele zrobiły spustoszenie w naszych szeregach, zwłaszcza na tyłach, mając łatwy cel posuwających się wzdłuż lewego i prawego rowu szosy. Między innymi został ciężko i kilkakrotnie ranny nasz dowódca Wiewiórowski, nad którym w dodatku znęcali się jeszcze kolbami żołdacy pruscy. Przeciwnik, widząc że jesteśmy osłabieni, uderzył zwartym atakiem na przednie oddziały, zabierając nas do niewoli, między którymi i ja się znalazłem. Zginęło wówczas 23 powstańców, a 92 dostało się do niewoli [dotyczy całej bitwy o Szubin w dniu 8.01.1919 r.].

Dzień ten był dla nas ciężkim przeżyciem, zamknął stęsknionemu sercu przedwczesne wrota do wolności. Rozpoczęła się niedola u junkrów pruskich nie przebierających żadnymi względami humanizmu. Na podwórzu więziennym w Szubinie kazano nam stać do późnego wieczora przy ciężkim mrozie. Dopiero później zlitował się dozorca więzienny, wpuścił nas do budynku i dał cośkolwiek więziennego pęczaku. Około północy załadowano nas do jednego wagonu bydlęcego, napełnionego mierzwą do 30 cm, gorzej jak bydło, popychani przez junkrów kolejowych bagnetami i kolbami karabinowymi przewieźli nas do Bydgoszczy. Uprzedzeni kolejarze bydgoscy o naszym transporcie oczekiwali nas z przyjęciem, jakiego sobie wyobrazić nie można. Dopadli nas jak dzikie hieny z bagnetami, nożami, rozszarpywali nas z ubrań, bijąc i plując nam w twarz, nie Obóz jeniecki w Altdamm (Szczecin-Dąbie) przebierając wyzwiskami, jakich stać tylko niemieckich „Kulturtregerów”. Nie nasyceni w swym rozwydrzeniu, przy dwudziestu stopniach mrozu, kazali nam się rozebrać do koszuli i kalesonów, stać na baczność od północy aż do rana, nie szczędząc nas w ciągu tego czasu przez przystawianie sztyletów i bagnetów do naszych udręczonych i zmarzniętych ciał. Wreszcie nad ranem ulokowano nas w koszarach na poddaszu, w pomieszczeniu nie większym niż 50 m2 na 80 ludzi. Za posłanie służyły rozrzucone śmiecie ze starych sienników i plewy. Kurz i pył przy najmniejszym poruszeniu dławił usta tak, że jeden ciągły dusił nas kaszel. Istna była to zaraza, która trwała 14 dni, a nam się wydawało, że to wieczność. W tym czasie szantażowali nas strzelaniem do wnętrza naszego więzienia. Okropny był dla nas dzień, gdzie wyprowadzono nas na dziedziniec koszarowy i kazano nam kopać wzdłuż parkanu rów szerokości grobu, a na środku dziedzińca ustawili karabin maszynowy i manipulowali przy nim, czekając prawdopodobnie na rozkaz wykonania wyroku przez rozstrzelanie. Ze spuszczonymi głowami i zaparciem oddechu kopaliśmy nasz grób z napiętymi nerwami, oczekując salwy, która nam przynieść miała spokój w wieczności. Był to jednak na szczęście manewr wprowadzenia nas w depresję i lęk, a może i rzeczywisty, gdyż jak się później dowiedziałem, Polacy, dowiadując się o naszym położeniu, zagrozili Niemcom, że w odwet za jednego Polaka stracą dziesięciu Niemców. Mieli bowiem ich dostateczną ilość po stoczonej na trzeci dzień po naszej klęsce, to jest 11 stycznia, zwycięskiej bitwie wraz z zajęciem Szubina. Z bojaźni przed odwetem rozkaz rozstrzelania cofnięto.

Nie obyło się jednak w dalszym ciągu bez znęcania się nad bezbronnymi w postaci jak: głodzenie przez trzy dni po jednej cienkiej skibce chleba i kubek kawy na dzień, wydawanie obiadów jałowych na otwartym terenie koszar przy dwudziestu stopniach mrozu, zajęcia biologiczne po Niemcach oraz bardzo wiele innych szykan urągających godności ludzkiej.

Dopiero po czternastu dniach przebycia tortur w „gołębniku” – bo tak żeśmy nazwali nasze poddasze – przenieśli nas do dużej sali przy Fischerstrasse nr 6. Od razu położenie nasze zmieniło się na lepsze. Wydzielono nam z góry żywność i gospodarzyliśmy się własną kuchnią. Choć było skąpo, ale o całe niebo lepiej jak w „gołębniku”. Później też pozwolono przysyłać paczki żywnościowe od rodziny. Na tym miejscu wspomnieć należy mi z wdzięcznością o bydgoskiej Polonii, która starała się nam dopomóc z dożywieniem.

Musiało to się jednak odbywać z największą ostrożnością i sprytem. Ale od czego jest rozum i przekup, mianowicie dwa razy w tygodniu odbieraliśmy w asyście strażnika podoficera Szymańskiego paczki i listy z poczty. W drodze powrotnej po namówieniu strażnika, że mamy tu bogatych krewnych i że będzie wyżerka i dobry sznaps, udaliśmy się do uprzednio skontaktowanych domniemanych krewnych odebrać przygotowaną żywność w pocztowe worki, rozdzielając później naszym kolegom. Czynność tę wykonywaliśmy w osobach kolegi Stefana Langego i mojej z asystą wymienionego strażnika, bardzo czujnego tak, że nam się to prawie wciąż udawało, a strażnik za deser i sznaps jeszcze nam dziękował. Nie próżnowaliśmy w wolnych chwilach. Założono kółko sceniczne i języka polskiego, którymi zajmowali się: Wojciech Jankowiak, Bolesław Waniorek, Stefan Lange i ja. Uroczyste i niezapomniane były dni Świąt Wielkanocnych, które nam sprawiła bydgoska Polonia, uzyskując zezwolenie na odprawienie mszy świętej w naszej salce. Obdarzono nas wszystkich darem w postaci święconki i tradycyjnym jajkiem wielkanocny, które dzieliła między innymi jedna weteranka powstania 1863 r., łącząc tym samym dzieje historii powstań narodowych ludu polskiego z walką o wolność. Z wdzięczności za tę ucztę odegraliśmy przed naszymi gośćmi różne fraszki i skecze oraz zaśpiewaliśmy kilka piosenek żołnierskich i humorystycznych.

Poważną i gorącą chwilą, a zarazem iskrą nadziei na wydobycie się z niewoli, była w dniu zapowiadanej ofensywy na odcinku Rynarzewa, o której byliśmy uprzedzeni. A mianowicie po zaopatrzeniu w broń, która była ukryta w podziemiach naszej sali, mieliśmy w momencie rozpoczęcia ofensywy straże obezwładnić, zająć koszary i arsenał z bronią oraz zrobić na tyłach zamęt w szeregach niemieckich. A było nas około dwustu razem z internowanymi, których Niemcy ulokowali obok w dużej sali. Z niewiadomych mi jednak przyczyn, rankiem tegoż dnia wszystkich nas wywieźli do obozu w Altdammie pod Szczecinem. W drodze na dworzec w milczeniu i nie utajonym smutku żegnała nas ludność polska, dając wyraz hołdu polskim powstańcom. Niejedna skryta łza miast radości w smutek się zamieniła, bo zamierzony plan przyjścia powstańcom z pomocą na odcinku rynarzewskim się nie udał. Pobyt w Altdamm [Altdamm – Dąbie były obóz jeniecki] zaliczyć można do bardzo nieznośnych, brudnych, zawszawionych i zimnych. Wyżywienie więcej jak niedostateczne. Gotowali nam pozostali jeszcze z wojny jeńcy rosyjscy. Paczek żadnych nie otrzymywaliśmy, więc wkraczał do nas głód do tego stopnia, że beczki od wypróżnionego jadła szturmowane były przez nas jak dzikie i zgłodniałe wilki i wylizywane do czystości.

Po kilku tygodniach pobytu w obozie nagle nas znów przywieziono do Bydgoszczy. Było to w związku – jak żeśmy się dowiedzieli – z wydanym przeciwko nam procesem, który się niebawem rozpoczął. Junkrzy niemieccy w postaci hakatystów nie mogli nam tego wybaczyć, że odważyliśmy się jedni z pierwszych napaść na ich domniemaną ojczyznę i oskarżali nas jako bandytów i rabusi, a nie uznając jako Wojsko Polskie. Mimo obrony polskich adwokatów skazano nas na osiem lat ciężkiej fortecy. I byliby niechybnie wyrok wykonali, ale wywołana w tym czasie rewolucja komunistyczna przez Różę Luksemburg i Liebknechta uniemożliwiła junkrom pruskim wysłanie nas do fortecy. Za to po kilku dniach wywieziono nas powtórnie do Altdamm. Było to 4 maja 1919 r.

W ciemnej nocy, po zdaniu nas przez konwojentów zaspanej wartowni, znając z poprzedniego pobytu teren obozu, czuliśmy w sobie, że to pora najodpowiedniejsza do ucieczki – teraz albo nigdy. I tak się też stało. Co odważniejsi z osiemdziesięciu – połowa zbiegła, między którymi i ja się znajdowałem. Trzeba było przekraczać trzy opłotowania z kolczastego drutu i kilka posterunków. Na szczęście drzemali, oprócz jednego, który mnie zauważył. Ja niewiele myśląc, śmiało na całego, ubrany byłem w mundurze wojska niemieckiego, pozdrowiłem go: „Guten Morgen, Kamerad!” (Dzień dobry, towarzyszu) i szczęśliwie przeszedłem. Nieduża chwila upłynęła, a tu nagle słychać odgłosy strzelaniny, widocznie ucieczkę spostrzegli. Mianowicie część uciekających wzięła kierunek na front, toteż dużo wychwytano, a kilku zginęło przy froncie względnie topiąc się w Noteci.

Ja wziąłem kierunek przeciwny i wraz z dwoma kolegami – Wardyńskim i Marszałem – po długich tarapatach pieszych i częściowo koleją, dotarliśmy do Berlina. Znając Berlin z mojego poprzedniego pobytu, udaliśmy się do „Gospody Polskiej” na Andrestrasse (ulicę Andrzeja) i ujawniliśmy się ówczesnemu gospodarzowi, panu Melcerowi, rodak z Poznania. Wielka radość była, gdy nam oznajmił, że już sześciu naszych też ukrył w piwnicach pod gospodą. Byli to Stefan Lange i Kazimierz Jagodziński, dalszych nazwisk nie pamiętam. Mieli oni lepsze szczęście z ucieczką niż my, gdyż udali się do Szczecina, odnaleźli mieszkanie dr. Szumana, o ile się nie mylę byłego posła do parlamentu niemieckiego. Postarał się im o cywilne ubranie, odżywił, napoił i wystawił dokumenty, z którymi mogli spokojnie wprost ze Szczecina do Berlina pojechać, kierując ich również do „Gospody Polskiej”. Dodać przy tym muszę, że dr Szuman [inżynier Antoni Szuman, właściciel firmy budowlanej specjalizującej się w konstrukcjach żelbetowych], dowiadując się o naszym pobycie w Altdammie, osobiście przywiózł polskie książki i gazety, ażeby nam się nie dłużyło, a nawet raz, ku wielkiej naszej radości przywiózł harmonię rozciąganą i kilka ustnych, za co byliśmy mu serdecznie wdzięczni i również za dodawaną otuchę do wytrwania w niewoli, zapewnienia nas, że w niedługim czasie granice Polski będą ustalone i cieszyć się będziemy już w wolnej, niepodległej Polsce.

Wspomnieć należy o ówczesnym nastroju Polonii berlińskiej, a zamieszkiwało ich ca 200 tysięcy, niemal tyle ile Poznań miał mieszkańców. Wszyscy oni czuli bliskość powstania niepodległej Polski [Polska już istniała od 11.11.1918 r., – autor ma na myśli przyłączenie Wielkopolski], która powoła ich niebawem do czynu odbudowy nowej ojczyzny. Tworzyli więc seminaria nauczycielskie, szkoły administracyjne, kursy pisowni i języka polskiego, do których garnęła się ochoczo młodzież nie znająca nieraz polskiej mowy, ale wychowana przez naszych ojców w duchu polskim patriotycznym. Miałem sposobność odwiedzić kilka takich lekcji w czasie naszego pobytu i dla pobudzenia większego patriotyzmu, wygłosiłem kilka wierszy naszych wieszczów, między innymi taki oto wiersz:

„Do boju, bracia do boju, do wojskowych spieszmy znaków, Czas uczcić rycerza znoju, czas znów sławić ród Polaków. Pogwałcono nasze prawa, chciano stłumić duch i życie, Ale żyje polska sława, żyje polski sławny rycerz”.

To ich porwało do tego stopnia entuzjazmu i podniety – jak nas ongiś przed 50 laty – że od razu choćby na piórach skrzydlatych, odlecieć chcieli do Polski, krwawiącej się jeszcze na wszystkich frontach w zmaganiach z okupantem. Duch patriotyczny coraz to więcej był zagrzewany. Toteż Polonia berlińska na pożegnanie nasze (ukrywaliśmy się około 10 dni) urządziła przedstawienie amatorskie pod tytułem „Polska w okowach”. Niezatarte wrażenie zrobiło na nas to przedstawienie, a w szczególności ostatnia scena przedstawiająca obraz stojącej na kuli ziemskiej pięknej polskiej dziewczyny z rozpuszczonymi włosami, ubrana w biel i wstęgę czerwoną w pasie skutą w kajdany, która w momencie zza kulis cichej płynącej melodii na skrzypcach „Jeszcze Polska nie zginęła” zrywać zaczęła z siebie ciążące jej okowy.

Był to nastrój tak podniosły i uroczysty, że dziś po pięćdziesięciu latach wspomnienie to i melodia zza kulis nie przebrzmiała w moich uszach. Gdyż tylko jeden, jedyny raz w przeciwieństwie do naszych praojców poprzedników, jęczących w kazamatach syberyjskich i wiezieniach pruskich pokolenie nasze miało to szczęście po sto pięćdziesięciu latach niewoli doczekać się takiej chwili. Po tej akademii, następnego dnia, rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu dalszego w ojczyste strony. Dopomógł nam ówczesny konsul, oczywiście w tajemnicy i oznajmił, że będziemy mogli wyjechać specjalnym pociągiem przeznaczonym do wyjazdu Polaków z Kongresówki, który w najbliższych dniach z Berlina wyjedzie. Po obdarzeniu nas prowiantem i pouczeniu, jak się mamy zachować podczas jazdy i w pociągu, gdyż kręcić się będzie pełno szpicli, i po wręczeniu małego dokumentu dla polskich władz, wyjechaliśmy przez Magdeburg, Wrocław do ówczesnej granicznej stacji Herby koło Częstochowy. Wspomnieć muszę jeszcze o arcyprzyjemnym dla mnie zdarzeniu, a mianowicie przy postoju naszego pociągu w Magdeburgu stał na stacji również pociąg z wojskiem pruskim przeznaczony na front przeciw powstańcom wielkopolskim. Wydawano im posiłki. Niewiele myśląc, zdobyłem menażkę i podszedłem do „Gulaszkanone” – kuchni polowej, jakby nigdy nic i porządną porcję nudli [makaronu] w rosole od kucharza otrzymałem, przeciwnikom naszym wyjadłem. Gdyby oni wiedzieli, że jadł z nimi powstaniec, na którego zagładę oni jadą. Dla mnie była to satysfakcja nie lada, że musieli mnie obsłużyć. Na granicy w Herbach dusza chciała nam ulecieć na widok bariery i polskich flag. Milcząc, jednak szliśmy w konwoju szpicli pruskich, tając w sobie okrzyk, który wyrwał nam się w chwili przekroczenia słupów granicznych, już od dawna upragnionych: „niech żyje Polska”, a Niemcom, dręczycielom narodu polskiego pokazaliśmy wzniesione do góry pięści, śpiewając z radości i wzruszenia, wiwatując na cześć i chwałę Polski.

Wspomnieniami tymi chciałem uwydatnić jako fakt historyczny, że ówczesna młodzież rwała się do czynnie z pobudek innych jak tylko z czysto patriotycznego porywu i podłoża wpojonego przez naszych wieszczów: Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Henryka Sienkiewicza, Marię Konopnicką i innych nam drogich patriotów, którzy potrafili mimo ciężkich szykan zaborców naród tak zjednoczyć w jedną myśl, jedną ideę, jaką Polska nigdy nie przeżywała. Tym ówczesnym patriotom zawdzięczamy, że powstanie się udało, że Polska powstała i Hymn wolności brzmi.

Cześć ich pamięci. Godło „Orzeł biały”

Kazimierz Urbański – Wrażenia z niewoli niemieckiej podczas Powstania Wielkopolskiego 1919 roku

Na uroczystym Zebraniu Towarzystwa Powstańców i Wojaków we Wrześni, poświęconemu uczczeniu 12 rocznicy Powstania Wielkopolskiego, wygłosił druh Kazimierz Urbański, wspomnienia swoje z czasu pobytu w niewoli pruskiej, które poniżej zamieszczamy. Orędownik Wrzesiński nr 15 z dnia 5.02.1931 r. oraz nr 16 z 7.02.1931 r.

W walkach pod Szubinem w dniu 8 stycznia 1919 roku dostało się do niewoli niemieckiej około 50 powstańców. Skoncentrowano nas wpierw na dziedzińcu więziennym w Szubinie. Poodbierano płaszcze, buty, zegarki, pieniądze, słowem wszystkie rzeczy, które hajdamactwo pruskie uważało za wartościowe. Co chwilę przychodziły jakieś tajemnicze postacie w charakterze komendanta Soldatenratów [Rad Żołnierskich], między nimi jeden szubiński Żyd, odgrażając się za nasz „bandycki” napad. Przez całe popołudnie kazano nam stać na baczność przy temperaturze najmniej 20 stopni niżej zera. Ręce i nogi skostniały nam do tego stopnia, że już ich nie czuliśmy zupełnie. Głód dokuczliwie dawał się nam we znaki, biorąc pod uwagę, że od samego rana żołądki nasze były puste. Dzwoniliśmy zębami w oczekiwaniu decyzji. Dopiero późnym wieczorem zlitował się dozorca, wpuścił nas na korytarz więzienny i około godz. 9-tej rozdzielił po misce pęcaku więziennego. Pęcak ten smakował po takiej głodówce wszystkim tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Około północy pod eskortą liczebniejszą od stanu jeńców odprowadzono nas na dworzec i załadowano gorzej niż bydło do krytego wagonu, napełnionego mierzwą bydlęcą. Przy wpychaniu do wagonu nie uniknął żaden kopnięć i uderzeń kolbą karabinu. Po szczelnym zamknięciu wagonu wysłano nas do Bydgoszczy. Tu rozpoczęła się martyrologia jeńca polskiego przez tamtejszych kolejarzy hakatystów. Nie byli to ludzie, lecz hieny w ludzkich postaciach – tygrysy, którzy czyhali na żer ludzki, by żywcem go rozszarpać. Przy wyjściu z wagonu dopadli do nas jak dzicy z krzykiem, ze sztyletami, nożami, browningami. Jeden drugiego starał się prześcignąć odwagą w krzyku i znęcaniu się. I zdawało się, że nadchodzi nasz koniec, że zostaniemy zmasakrowani. Że nas wtedy nie pomordowano, zawdzięczamy to transportującym nas żołnierzom niemieckim! Pod ich ochroną odprowadzono nas, broniąc przed rozwydrzoną tłuszczą poprzez dworzec do koszar 14. Pułku Artylerii Polowej.

Po odebraniu marynarek, kamizelek, szelek, jednym słowem rozebraniu aż do spodni, wepchnięto nas do jednej ubikacji [pomieszczenia] wojskowej nie opalonej, gdzie były tylko gołe prycze i stołki. Reszta nocy, po wrażeniach całodziennego boju i pierwszych momentów niewoli, był dla nas dalszym ciągiem tortur. Ciała nasze były spragnione spoczynku, a tu 40 – 50 chłopa nie miało możliwości rozciągnąć swych kości, a szkoda nawet marzyć o znojnej kwaterze. Wspólna niedola wykrzesała u najzimniejszych uczucie miłości bliźniego. Kładło się 3-4 na jednej pryczy, dwóch drugich przykryło ich swym ciężarem, by się rozgrzewać i tak szło na zmianę. Na drugi dzień dostaliśmy jeden dzban i po cienkiej jak palec skibce chleba. Stan taki trwał trzy dni. Po trzech dniach przeniesiono nas do innej ubikacji [pomieszczenia], przezwanej przez nas gołębnikiem, gdyż znajdowała się na samym poddaszu, gdzie mróz dokuczał niemiłosiernie. Jako posłanie służyły nam plewy i śmieci, rozrzucone umyślnie po całym gołębniku na 30 cm wysokości. Za przykrycie służyły sienniki papierowe. Przeżyliśmy tam trzy tygodnie, do zapomnienia których okres życia człowieczego zdaje się być za krótkim. Była to czysta zaraza płucna. Okna nie wolno było otworzyć, drzwi były zamknięte, a za każdym poruszeniem pył unosił się w górę i powiększał jeszcze panującą duszność, tak że kaszel nie opuszczał nikogo ani na chwilę. Nadmienić wypada, że na każdego przypadało najwyżej 1 m2 przestrzeni. Po kilku dniach wątpił już każdy, czy żywy stąd wyjdzie, czy w ogóle będzie mógł żyć. Wyżywienie w gołębniku było dwa razy dziennie: rano kawa i po jednej skibce chleba, a w południe obiad na „baczność” pod gołym niebem w zwartym szeregu, przy największym mrozie. Obiad ten składał się z resztek niemieckiego obiadu żołnierskiego, wyciągniętych z beczułek tak zwanych „odpadkowych”. Pobyt ten uprzyjemniany był prócz tego ciągłą groźbą rozstrzelania. Pewnego razu odprowadzili nas na plac ćwiczeń obok koszar, kazali kopać rów, a na środku placu ustawili karabin maszynowy. Kopaliśmy ze spuszczonymi głowami w milczeniu, spodziewając się, że lada chwila zagrzmi maszynówka, a właśnie kopany kopiec przykryje nas całunem na jeszcze niezupełnie oswobodzonej ziemi ojczystej.

Choć w tajemnicy nas trzymano, dowiedziała się Polonia bydgoska o naszym traktowaniu i poczęła starania o lepsze pomieszczenie. Skończył się więc najcięższy okres niewoli. Przeniesiono nas na jakąś salkę na Fischerstrasse 6 (obecnie ulica Mickiewicza). Pilnie nas strzeżono, a okna na ulicę zakratowano drutem kolczastym. Przesiedzieliśmy tam 6 tygodni. Nagle jednego dnia w nocy wywieziono nas z Bydgoszczy do obozu koncentracyjnego w Altdammie koło Szczecina (Szczecin – Dąbie). Powodem tej nagłej decyzji było podobno zachwianie się frontu niemieckiego i obawa przed ewentualnym odbiciem nas przez Polaków.

W obozie w Altdammie po spisaniu ewidencji umieszczono nas w barakach. Mogliśmy się rozłożyć dość wygodnie, gdyż cały barak i wielkie podwórze, choć okolone drutem kolczastym, był do naszej dyspozycji. Toteż w słonecznych dniach marcowych wylegiwał się każdy na powietrzu od rana do wieczora, tęskniąc za Ojczyzną. Za to w nocy była istna męczarnia z plagą robactwa wszelkiego rodzaju, które nie dało nam spocząć ani na chwilę.

Tak samo wyżywienie było niedostateczne i nieestetycznie przez jeńców rosyjskich gotowane.

Wielką radością był nas dzień odwiedzin dr. Szumanna ze Szczecina. Wlał on w nas słowa otuchy i nadziei, że wkrótce niedola nasza się skończy. Ze sobą przywiózł broszury i gazety, a dla uprzyjemnienia nam czasu harmonijkę rozciąganą i ustną, które sprawiły nam nieopisaną radość. Kilku z nas umiało grać, toteż wnet rozpoczęliśmy ćwiczenia gimnastyczne z akompaniamentem własnej orkiestry. Podczas pobytu w obozie udało się kilku jeńcom zbiec.

Nas, powstańców, uważali Prusacy za bandytów i zdrajców ojczyzny. Z powodu tego wytoczono skargę o zdradę stanu i wysłano nas z powrotem do Bydgoszczy, na termin, gdzie skazani byliśmy na 8 lat fortecy. Traktowanie wówczas już było łagodniejsze. Polonia bydgoska mogła nas za zezwoleniem władz odwiedzać. Rzewny i radosny był dla nas dzień drugiego święta Wielkiejnocy. Na stołach wzdłuż sali rozłożona była święconka dla każdego jeńca. Nie brakło tam kiełbaski, jajka, chleba, placka, jednym słowem wszystkiego, co przypominało nam drogi dom rodzinny w święta wielkanocne. Ksiądz Filipiak, tamtejszy proboszcz, odprawił mszę świętą, a po poświęceniu święconki przemówił do nas słowami, znaczenia których domyślać się trzeba było, gdyż usta nie mogły wypowiedzieć myśli, które w głowie szczerej powstały, gdyż przy jego boku pruskie draby czuwały. W milczeniu rozdawały obywatelki polskie, w tym weteranka 1863 roku święcone, a w powstańca wstąpiła jakaś tajemna siła i otucha, że zginąć nie może, mając pomoc materialną i moralną gorącego serca Matki Polki.

Powstania nie stłumiono; przeciwnie wzmagało się ono coraz to więcej. Chciano za wszelką cenę zdobyć Bydgoszcz. Między sobą mieliśmy ukrytych kilkanaście granatów ręcznych.. Na umówiony znak miał nasz oddział jeńców rozbroić naszą straż i udać się do koszar, celem zdobycia magazynu amunicji oraz karabinów, o ukryciu których dokładnie wiedzieliśmy. Z niewiadomej jednak przyczyny o mającym nastąpić ataku dowiedzieli się Niemcy i dzień poprzednio wywieźli nas powtórnie do obozu jeńców w Altdammie. Już nam jutrzenka wolności zabłysnąć miała, a tu jak grom z jasnego nieba spadł ciężki mus dalszej niewoli. Gdy pociąg niósł nas w dal, odrywając od Macierzy, dusza nasza miotana tęsknotą wolności zerwała się jak wicher – huragan i nie dała się już więcej okuć w kajdany. Myśl cała była skupiona tylko w żądzy ucieczki. Do obozu zajechaliśmy o północy. W biurze ewidencyjnym przeklinali konwojentów i nas, że im w nocy przeszkadzamy. Po spisaniu nas wszystkich w biurze kazano nam iść do obozu i wybrać sobie barak. Znając z poprzedniego pobytu obóz, wybraliśmy barak na skraju lasu, tuż przy zewnętrznym ogrodzeniu obozu. Po bliższym rozejrzeniu się zauważyliśmy, że jest bardzo mało posterunków, a ci, co stali na warcie, smacznie spali. W lot błysnęła odważniejszym myśl, że nadszedł czas zerwać skrzydła do lotu. W mig przekradliśmy się przez płoty kolczaste. Wpierw jeden, dwóch, czterech i cała gromada około 40-tu znalazła się poza ogrodzeniem. Krótka narada – w którą stronę – obojętnie – byle nie razem – byle w dal. I rozbiegło się grono jeńców we wszystkie strony świata – skończyć krzyż niewoli. Z czterdziestu uciekinierów kilku pochwycono, a reszta zdołała zbiec, udając się w kierunku granicy polskiej, a część w kierunku Berlina. Po kilku dniach ciężkich trudów oraz całkowitego wyczerpania udało się tej drugiej części dotrzeć szczęśliwie do Berlina. W Berlinie zaopiekował się nami Konsulat Polski, oczywiście w tajemnicy. Dalszy wyjazd do Polski miał się odbyć pociągiem dla wychodźców, który wyjeżdżał za 9 dni. W międzyczasie ukrywaliśmy się w gospodzie polskiej na ul. Andrzeja; właściciel Melcer.

W tym czasie każdy musiał postarać się o cywilne ubranie. W czasie naszego pobytu w Berlinie urządziła tamtejsza Polonia, na cześć jeńców polskich wieczorek w salach na Placu Andrzeja. Ogromne wrażenie wywarł na nas żywy obraz, przedstawiający Matkę Polkę okutą w kajdany i Orła Polskiego, zrywającego okowy niewoli, a w dali brzmiała z cicha nucąca pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Dziś jeszcze, po latach 12-tu, gdy wspomnienia te piszę, dźwięk tej melodii rozbrzmiewa w uszach mych nie milknącym echem. Nadszedł dzień odjazdu. Po pouczeniu nas w Konsulacie jak mamy się w pociągu zachowywać, dano każdemu kawał chleba i kiszki. Prócz tego wręczono mały skrawek dokumentu dla polskich władz, aby pruskie władze dokumentu tego nie spostrzegły.

Jechaliśmy więc pozornie bez żadnych dokumentów, rozproszeni w pociągu między emigrantami polskimi. Trasa podróży szła przez Magdeburg, Wrocław, Herby, Częstochowę. Była już połowa maja a powstanie wciąż jeszcze nie było ukończone. Jadąc do Polski, w okolicach Śląska, zauważyliśmy transporty wojsk niemieckich, zdążających na front polski. Zdarzył się nawet przypadek, że na jednej stacji kolejowej spożywaliśmy posiłek z jednego kotła, razem z niemieckimi żołnierzami (oj, jak ręce świerzbiły). Myśleliśmy: „gdybyście głupie Hansy wiedzieli, kto wam pomaga, to byście nas chyba razem z tym gulaszem żywcem skonsumowali”. Była to dla nas pewna satysfakcja za ich zacną gościnę w niewoli. Po dwóch dniach podróży stanęliśmy nareszcie na granicy stacji Herby. Wzmożenie ostrożności z naszej strony było bardzo wskazane, gdyż kręciło się między nami pełno tajnych agentów i każde niebaczne słowo mogło łatwo wpędzić człeka w pułapkę. Z biciem serca dochodziliśmy do łańcucha granicznego, nie wierząc czy to rzeczywistość, czy to już ziemia polska, wolna od najeźdźców Tak, to była rzeczywiście wolna, niepodległa, wymarzona przez ojców, synów i wnuków Ojczyzna – Rzeczpospolita Polska. Po przekroczeniu granicy wyrwał się z piersi naszych potężny, mimo to łzami przepełniony okrzyk: „Niech żyje wolna Polska”.

Września, dnia 27.12.1930 r.
Kazimierz Urbański

Orędownik Wrzesiński nr 98 z 21.08.1924 r. - Towarzystwo Powstańców i Wojaków we Wrześni
Orędownik Wrzesiński nr 98 z 21.08.1924 r. – Towarzystwo Powstańców i Wojaków we Wrześni