Kazimierz Zieliński – Wspomnienia
Urodziłem się w powiecie wrzesińskim 1.03.1899 r. Rodzice moi wychowali mnie w duchu religijnym, a w równym stopniu patriotycznym. Mimo szkoły niemieckiej ojciec dopilnował tego, że w domu razem z rodzeństwem i służbą uczyliśmy się języka polskiego w mowie i piśmie.
Zawsze też znajdowały się w domu książki z opisami historii Polski. Pod kierownictwem starszego brata, który grał na skrzypcach i znał nuty, uczyliśmy się śpiewu pieśni polskich, tak kościelnych, jak i narodowych czy ludowych. Ojciec natomiast przez opowiadania o dziejach powstania 1863 r. oraz o ustawach wyjątkowych jakie wobec narodu polskiego stosowali zaborcy, rozniecał w umysłach naszych poczucie krzywdy i chęć zemsty nad znienawidzonymi wrogami. Wychowani w takiej atmosferze z wielką nadzieją spotkaliśmy się z dniem wybuchu pierwszej wojny światowej.
Pomimo że od pierwszego dnia wojny dwóch braci zostało zmobilizowanych do znienawidzonej armii pruskiej, ja ze swoim o 2 lata starszym bratem żyliśmy nadzieją, że zanim my dorośniemy, to nasza Polska będzie już wolna i my już będziemy polskimi żołnierzami. W nadziejach naszych utwierdzał nas ojciec, który na przekór wszystkim, od pierwszego dnia wojny twierdził, że po tej wojnie Polska będzie wolna, bo tak mówią różne proroctwa, jak i logika na to wskazuje.
Uzasadniał to tym, że zaborcy walcząc z sobą, muszą brać pod uwagę znaczenie i ciężar gatunkowy naszego wielkiego kraju i narodu. Którykolwiek z zaborców z chwilą gdyby opanował całą Polskę, nie chcąc się nią po prostu udławić, musi jej zapewnić całkowitą autonomię, jeśli nie równorzędną sobie suwerenną wolność.
Wojna jednak na razie trwała. W roku 1915 poszedł na wojnę trzeci mój brat, a w roku 1917 ja sam zostałem wcielony do tej znienawidzonej od dzieciństwa armii pruskiej.
Służbę swoją odbywałem jako muszkieter 19. Pułku Piechoty w Görlitz (dzisiejszy Zgorzelec). W lipcu tego roku byłem już kompletnie wyszkolony, nie tylko w użyciu karabinu i bagnetu, ale także granatu ręcznego i obsłudze granatnika. Przygotowywany do wyjścia na front przez szczepienia ochronne zostałem zakażony malarią. To uratowało mnie od wyjazdu na front zachodni, do rzeźni pod Verdun, gdzie dużo z moich kolegów już w sierpniu tego roku zginęło. Ja po trzech miesiącach pobytu w szpitalach i sanatorium znów byłem gotów do służby frontowej i wkrótce znalazłem się na poligonie w Biedrusku pod Poznaniem, skąd mieliśmy wyjechać na zachód. Niepokoje głodowe jednak na Śląsku spowodowały, że nasz rocznik cofnięto do garnizonu. Z powodu intensywnego dalszego szkolenia w polowych ćwiczeniach, jak i chronicznemu niedożywieniu, ja dostałem nawrotu malarii, i to w gorszej formie jak po raz pierwszy, i tak się zdarzyło, że w przeddzień wyjazdu reszty moich kolegów na front ja znów trafiłem do szpitala. Trzymiesięczny pobyt w szpitalach tak mnie wykończył, że uznano mnie za niezdolnego do dalszej służby wojskowej, i z dniem 15 maja 1918 r. urlopowany zostałem do zwolnienia. Ze szpitala udałem się wprost do domu w pełnym umundurowaniu (jako urlopnik) i odtąd co 10 dni przysyłano mi do domu żołd i strawne (diety). Stan taki trwał do 30.04.1919 r. Oznaczony Kazimierz Zieliński w polskim mundurze
Pod koniec roku 1918 widocznym już było, że niemiecka potęga wali się w gruzy, coraz częściej dochodziły nas wiadomości z Wrześni i Poznania oraz Gniezna, że Polacy, zwłaszcza z Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, sposobią się do zorganizowania pewnych oddziałów samoobrony czy coś w rodzaju oddziałów militarnych. Każdy dzień przynosił coraz lepsze wiadomości.
Pamiętam, jak jednej niedzieli, wrócił mój ojciec z zebrania Dozoru Kościelnego i oświadczył, że proboszcz Konarski Edmund [22.10.1870-27.10.1951, proboszcz Szemborowa] na zebraniu tym ogłosił zapisy ochotników, którzy by chcieli wstąpić do tak zwanego Straży Ludowej, która w razie potrzeby miałaby czuwać nad porządkiem i zapobiegać ewentualnym wybrykom Niemców.
Ojciec mój bez porozumienia się ze mną zadeklarował mnie jako jednego z pierwszych kandydatów parafii.
Zapisani mieli być odtąd w gotowości stawienia się w określonym miejscu i czasie. Oczywiście ja ucieszyłem się z tej decyzji ojca. Fizycznie czułem się już całkiem dobrze, a żadnego szkolenia nie potrzebowałem, gdyż dali mi je Niemcy. Teraz już z dnia na dzień czekałem jakiegoś wezwania. Wiadomości były coraz lepsze: wszędzie już rządziły Rady Żołniersko-Robotnicze.
W naszej wsi, gdzie żyła absolutna większość niemieckich kolonistów, był spokój, mimo że z naszego domu powiewała już chorągiew o barwach polskich, nikt nas nie napastował. Odwrotnie, parobcy polscy u Niemców, z chwilą gdy któryś z ich „panów” wracał jeszcze z oznakami cesarsko-królewskimi i znakami posiadanych szarż, był z miejsca degradowany z całego tego balastu i pozostawiony tylko w samym umundurowaniu. Dużo dobrych wiadomości przyniósł nam też starszy brat, który z powiatu Ostrów Wlkp. był wybranym posłem do Sejmu Dzielnicowego.
Według jego informacji Wielkopolska jest dobrze przygotowana do rozgrywki z Niemcami i że w każdym garnizonie są grupy żołnierzy Polaków, którzy nie demobilizują się (co Niemcy czynili bardzo chętnie), aby w stosownej chwili opanować garnizony i władzę w danych ośrodkach. Sejm Dzielnicowy jakoby nie zalecał przedwczesnych wystąpień agresywnych, łudząc się nadzieją, że Niemcy pod presją koalicji sami zrezygnują z zabranej Polsce dzielnicy.
Dnia 27. grudnia 1918 r. wieczorem doszła nas pierwsza wieść, że w Poznaniu Niemcy sprowokowali zajścia, które doprowadziły do walki i opanowania miasta przez Polaków. Teraz już każdy dzień przynosił nowe radosne wiadomości z Gniezna, Ostrowa Wlkp. i innych miast i miasteczek wielkopolskich. W dniu 7.01.1919 r. [faktycznie było to 8.01] doszła nas smutna wiadomość, że w bitwie o Szubin Polacy zostali krwawo pobici i odrzuceni. Wiadomość ta potwierdziła się w dniu następnym przez jednego z uczestników tej walki, który pochodził z sąsiedniej wsi. U nas zapanował niepokój i obawa, czy Niemcy, ośmieleni zwycięstwem w Szubinie, nie zechcą odbić Gniezna i czy nasi sąsiedzi nie zdecydują się do jakiegoś zaczepnego czynu.
Wreszcie w dniu 9.01.1919 rano około godz. 9-tej przyjechał na rowerze goniec z parafii z zawiadomieniem, aby wszyscy zapisani do pogotowia natychmiast udali się do koszar we Wrześni. Ja też zaraz zebrałem się i najbliższym pociągiem udałem się do Wrześni. W koszarach zebrało się nas około 200 osób, z czego część w mundurach niemieckich częściowo zaś po cywilnemu. Wiek zebranych od 17 lat do 60-ciu, pochodzenie: rolnicy, służba rolna, rzemieślnicy, inteligencja, lecz wszyscy owiani jednym duchem, bez ujawniania różnic klasowych, słowem drużba i wzajemny szacunek. W koszarach przyjął nas b. pułkownik z armii pruskiej (ziemianin spod Wrześni) pan Kazimierz Grudzielski, późniejszy generał wojsk wielkopolskich. Oświadczył nam, że z powodu klęski jaką Polacy ponieśli w Szubinie, koniecznym jest stworzenie w koszarach odpowiednio silnego garnizonu, który mógłby pohamować ewentualne zaczepne poczynania okolicznej niemczyzny. W razie zaś napaści na inne już oswobodzone od Niemców miasta przyjść im ze skuteczną pomocą. Po przemówieniu tym odezwały się głosy, że nie po to zgłosili się do koszar, aby w nich siedzieć, ale po to, aby pomścić Szubin i albo p. pułkownik poprowadzi ich w pole, albo też rozejdą się do domów.
Mimo perswazji p. Grudzielskiego o konieczności stworzenia garnizonu część zebranych przed wieczorem wróciła do domów. Większość jednak została i zaczęliśmy się urządzać na stałe. Ja sam czułem się zadowolony, że wreszcie jestem tym wymarzonym od dzieciństwa żołnierzem polskim. Z tą myślą i po pierwszej kolacji udaliśmy się na spoczynek. Niedługo jednak trwał nasz sen.
Około północy zarządzono alarm i gwałtowną pobudkę. Po zbiórce przystąpiono do uzupełnień umundurowania i oporządzenia. Wydano też nam broń, karabiny model 88, bagnety i po 40 szt. naboi. W ciągu niecałej godziny byliśmy gotowi. P. Grudzielski przemówił znów do nas w podniosłych słowach oznajmiając, że jedziemy do Gniezna a stamtąd dalej, aby pomścić poległych w walce o Szubin w dniu 7. bm. [w rzeczywistości 8 bieżącego miesiąca]. Na dowódcę naszej kompanii, która otrzymała nazwę 2-giej Kompanii Wrzesińskiej [początkowa nazwa kompanii], wyznaczył druha Beutlera, pochodzącego zdaje się z Nekli pod Wrześnią.
Cicho wyszliśmy z koszar i w ciszy przebiegli miasto udając się na stację kolejową. Tam stał już gotowy skład kolejowy, który natychmiast ruszył z nami w kierunku Gniezna. W Gnieźnie już byliśmy o świcie i tam udaliśmy się do koszar piechoty. Tu otrzymaliśmy śniadanie, a następnie dostaliśmy jeszcze uzupełnienie w rynsztunku i uzbrojeniu. W szczególności zostaliśmy stosunkowo dobrze wyposażeni w granaty ręczne. Oprócz naszego oddziału cały dziedziniec koszarowy zapełniony był wielu innymi oddziałami i masami ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Po obiedzie wreszcie przyszli jacyś wodzowie Gniezna razem z księdzem katolickim. Ksiądz ten po przemówieniu wodzów wezwał nas do skupienia, wzbudzenia żalu za grzechy i udzielił nam ogólnego rozgrzeszenia. Moment ten wywarł na nas głębokie wrażenie, gdyż teraz byliśmy już pewni, że może za kilka godzin otrzymamy chrzest ogniowy za ojczyznę – Polskę, o której marzyli ojcowie jak i my od dzieciństwa swego. Zaraz też po tych ceremoniach wyszliśmy z koszar udając się na dworzec, dokąd od koszar prowadziła nas jakaś orkiestra.
Wzruszeń jakich wówczas doznawaliśmy nie zapominam i dziś. Orkiestra bowiem nie grała nam jakiegoś marsza Radetzkiego, Lützowa czy innych Niemców, jak to bywało w wojsku niemieckim, ale nasze polskie marsze, w czasie zaboru zakazane, a pilnie ćwiczone po domach i w rodzinach. Dużo rozrzewnienia też dawały nam te niezliczone tłumy ludności miasta i okolicznych wsi, które tłumnie zalegały ulice i dworzec kolejowy, wiwatujące na naszą cześć i obdarowujące nas czym kto mógł i na co kogo było stać (kwiaty, tytoń, papierosy, cygara, pieniądze i tak dalej). Najwięcej cieszyło to, że wszyscy zbratani od proletariusza do duchownego czy magnata i inteligenta. Kiedy pociąg nasz już ruszał, orkiestra zagrała nam hymn narodowy. Był to po raz pierwszy słyszany przeze mnie hymn grany publicznie i śpiewany przez zebrany lud z odkrytymi głowami. Te chwile nie są do zapomnienia i powtórzenia.
Ruszyliśmy więc w nieznane. Okazało się, że dojechaliśmy do Kcyni i tam wyładowani udając się na kwatery do miasteczka. Mnie i dwom kolegom dostała się kwatera u Niemca. Początkowo widoczna była jego do nas niechęć. Gdy jednak zażądaliśmy kolacji za którą chcieliśmy płacić, oświadczył, że kolację daje z życzliwości, obojętnie dla jakiego żołnierza. Na kwaterę oddał nam pokój córek, które chociaż już spały, musiały wstać, aby nam zostawić wolne i ciepłe jeszcze łóżka.
Na drugi dzień o świcie, to jest 11.01.1919 ruszyliśmy z Kcyni już marszem ubezpieczonym w kierunku na Szubin. W południowych godzinach doszliśmy do majątku Pińsko, skąd, jak nas poinformowano, patrol niemiecki zaledwie przed chwilą wycofał się. W majątku dano nam obiad i po krótkim wypoczynku ruszyliśmy dalej. Było już ciemno, gdy rozwinęliśmy szyk bojowy. Nasza kompania wyznaczona była jako ochrona artylerii (była to jedna armata polowa z zaledwie paru pociskami).
W pewnej chwili posłyszeliśmy już jazgot karabinów maszynowych i na pozycje naszą zaczęły padać coraz gęstsze pociski karabinowe zwykłe i smugowe. Po dłuższej chwili strzelanina ustała, lecz co działo się na pierwszej linii, nie wiedzieliśmy i nie było żadnej łączności.
Po zarządzeniu zbiórki dowódca wezwał ochotników, którzy by zechcieli pójść sprawdzić losy pierwszej linii. Ponieważ nie było chętnych, sam wystąpiłem zastrzegając się, że pójdę, o ile ktoś drugi mi będzie towarzyszył i na co zgłosił się druh Kozanecki rodem z Nekli [rodem spod Gniezna]. Podchodząc aż pod miasto spotkaliśmy czujkę innego oddziału, którą prędzej słyszeliśmy, jak zobaczyli. Kiedy oni nas spostrzegli, zawołali po niemiecku, sądząc, że Niemcy ich podeszli. My jednak, słyszawszy ich poprzednią polską rozmowę, od razu podaliśmy im hasło nasze i sprawę wyjaśnili. Od nich dowiedzieliśmy się, że miasto jest już w rękach polskich i odbywa się poszukiwanie ukrytych ewentualnie Niemców po domach. Ponadto dworzec kolejowy jest jeszcze w rękach niemieckich.
Z tymi wiadomościami wróciliśmy do naszego oddziału. Na wiadomość, że dworzec jest jeszcze do zdobycia, wszyscy zaczęli naglić, że zdobyć go musi nasza kompania, która dotąd nie walczyła. Zaraz też pospiesznym marszem ruszyliśmy w drogę, i nie zatrzymując się przeszli miasto, dopadając dworca. Na stacji kompletna ciemność i cisza. Nasz oddział zatrzymuje się wokół wieży wodociągowej. Dostajemy się do wnętrza gdzie wnoszą lekki karabin maszynowy. Hasłem do szturmu ma być wybicie okienka na wieży i rozpoczęcie ostrzału stacji. Kompania natomiast w tej chwili rozbiega się w tyralierę i uderza na stację możliwie ze wszystkich stron. Niemcy mają na rampie od strony miasta ciężkie karabiny maszynowe i z chwilą naszego ataku rozpoczynają gwałtowną strzelaninę, aż ogień szedł po bruku. Nasz lkm jednak z wieży natychmiast ich uspokoił i Niemcy zostawiając niczem nie chronione karabiny maszynowe sami kryją się w suterenach stacji. Dopadamy budynku stacji ze wszystkich stron. Nasze ręczne granaty walą się do piwnic, w tym i jedna moja podana koledze z dalszego peronu. Za chwilę Niemcy poddają się. Wychodzi ich coś ponad 20-tu. Wychodzą też cywile, przeważnie kobiety, które czekały na pociąg do Bydgoszczy. Wszyscy prawie obryzgani krwią. To właśnie nasze granaty ręczne to zrobiły. Cywile informują nas, że Niemcy do ostatniej chwili rozmawiali z Bydgoszczą, skąd ma przybyć za chwilę pociąg pancerny z odsieczą i posiłkami. Zaraz też dowódca wydał zarządzenie i znaleźli się fachowcy, którzy wyszli dalej przed stację i rozkręcili szyny.
Przygotowano też na przyjęcie pociągu zdobyte niemieckie ckm-y i kiedy pociąg istotnie nadjechał został przywitany tak huraganowym ogniem, że tylko zatrzymując się i nawet ognia nie dając, natychmiast się wycofał. Zabrani Niemcy stali jeszcze przed stacją, gdy nadbiegł z innego oddziału jakiś powstaniec, który z furią uderzył bagnetem w plecy jednego z Niemców, krzycząc, że bierze odwet za zabitego mu brata. Widoczne było, że byłby on nikogo żywego nie zostawił z tych jeńców, gdybyśmy go byli nie pohamowali.
Następnego dnia, w niedzielę, odbyło się uroczyste nabożeństwo w miejscowym kościele. Kościół zapełniony po brzegi ludnością i powstańcami. Na zakończenie powstańcy śpiewają „Boże coś Polskę”. Wielu ma łzy w oczach, a wielu z miejscowej ludności płacze. Po nabożeństwie przegląd oddziałów przez swoich dowódców. Ja i paru kolegów za postawę w czasie akcji zostajemy awansowani do stopni podoficerskich.
W następnych dniach odbył się też żołnierski pogrzeb poległych powstańców w dniu 7.01.1919 r. Widziałem tych poległych w kaplicy cmentarnej. Było ich 23-ch.
O kwatery nie ma kłopotu. Każdy z obywateli miasta chce gościć powstańca lub nawet po parę osób. Ja dostaję kwaterę u państwa Szramkowskich. Przez cały czas pobytu w Szubinie zawsze doznawałem u nich troskliwej opieki. Kiedy front ustalił się na linii Noteci, ilekroć wychodziłem na linię czy wracałem na tyły, zawsze żegnała względnie witała mnie cała rodzina, obojętnie czy było to w dzień czy w nocy. Z drobnych potyczek, jakie miały miejsce na linii Noteci od wsi Władysławowo do Turu pamiętam jeden patrol, który prowadziłem z Rynarzewa w kierunku Władysławowa. Niemcy wzięli nas pod taki obstrzał, że nie mogliśmy się podnieść, zwłaszcza że widoczność na śniegu bardzo dla nich była korzystna. Wreszcie ryjąc po prostu w śniegu kilkadziesiąt metrów udało nam się dojść na teren osłonięty i wykonać swoje zadanie.
W tym samym czasie kolega mój Nowak Joachim (autor jedynej książki o Powstaniu Wielkopolskim pod tytułem „Chłop na straży”) [jest to ówczesna ocena autora wspomnień Kazimierza Zielińskiego] poprowadził patrol z Rynarzewa w kierunku Turu.
Okazało się, że w Turze byli znów Niemcy i wysłali swój patrol w stronę Rynarzewa. Kiedy obydwa patrole zbliżały się do siebie Nowak zorientowawszy się, że z przeciwka idą Niemcy, zarządził zdjęcie czapek, na których były znaki polskie, i udając Niemców sam ich zaczepił skąd i dokąd idą. Jako Westfalak mówił perfekt gwarą nadreńską i Niemców tak wykołował, że rozeszli się nie rozpoznani. Dopiero gdy uszli dalej od siebie, Niemcy coś przewąchali i zaczęli wołać o zatrzymanie się. Nowak wtedy dał rozkaz w nogi do lasu, bo tamtych była przewaga. Niemcy zaczęli strzelać i już w lesie Nowak dostał postrzał w stopę. Dowlókł się jednak do gęstych krzewów, gdzie zatrzymał się do nocy. Reszta patrolu wróciła przekonana, że Nowak poległ. Kiedy wieczorem w Szubinie już go opłakiwano, nadjechał jakiś kmiotek, a na wozie leżał nasz bohater ranny.
Następne dni po tym wypadku Niemcy zaczęli ofensywę i znów zajęli Szubin. Było to coś w drugiej połowie stycznia [było to 1 lutego 1919]. W przeddzień zajęcia Szubina ja i 2-ch kolegów otrzymaliśmy rozkaz odstawienia kilkudziesięciu Niemców ze wsi Słonawy i okolicy jako zakładników do Żnina. Wracając ze Żnina doszliśmy tylko do wsi Wąsosz, gdzie zanocowaliśmy. Leżał tam jakiś obcy nam oddział powstańczy, który informował nas, że nasza kompania poszła w stronę Szaradowa-Zalesia, gdzie ma wyjść przeciwuderzenie. Poszliśmy więc w tym kierunku. Kiedy jednak dotarliśmy do Szaradowa – okazało się, że uderzenie na Niemców już się odbyło i to z taką gwałtownością, że Niemcy, rzucając broń, a nawet oporządzenie, w popłochu wycofali się. Dowód był widoczny na podwórzu majątku, gdzie stały zdobyte armaty i tabory. Tam też dowiedzieliśmy się, że oddziały powstańcze poszły na Szubin. My wtedy wzięliśmy drezynę kolejową o napędzie ręcznym i tą drezyną pojechaliśmy do Szubina. Wychodząc ze stacji posłyszeliśmy śpiew naszej kompanii wchodzącej do miasta od strony Kcyni. Byliśmy znów razem.
Tu jeszcze dodać muszę, że nasz dowódca Beutler na trzeci dzień po oswobodzeniu Szubina w dniu 11.01. 1919 odszedł od nas i do dziś nie mogłem się dowiedzieć, co się z nim stało [został komendantem wojennym Szubina i kierującym obroną odcinka III frontu północnego]. Na jego miejsce wybraliśmy sobie dowodcą druha Kowalczyka [Franciszka], też z Nekli. Był on z armii niemieckiej w stopniu sierżanta. Ponadto kompania nasza otrzymała wtedy nazwę 4-tej kompanii poznańskiej. Wyróżniając się wkrótce sprawiliśmy sobie rogatywki.
Dużo krwi napsuł nam w Rynarzewie pociąg pancerny, który codziennie podjeżdżał pod miasteczko, ostrzeliwując je, jak i drogi dojazdowe od naszej strony szrapnelami. Sytuacja była taka, że miasto było w naszych rękach, podczas gdy stacja kolejowa za Notecią w rękach Niemców. Trudno więc było dobrać się do pociągu, czy to przez zaminowanie toru czy bezpośredni atak. Dopiero w pierwszych dniach lutego przybył do nas mały oddział saperów, który walnie przyczynił się do zdobycia tego pociągu. Stało się to w ten sposób, że pod osłoną nocy udało się założyć minę w nasypie kolejowym, i to kawałek od stacji kolejowej. Połączenia kablowe z miną udało się idealnie zamaskować, do czego pomógł opad śniegu. Kiedy następnego dnia pociąg jak codziennie znów podjechał, udało się spowodować wybuch miny, kiedy przedostatni wagon pociągu znajdował się w tym miejscu. Oczywiście o wycofaniu pociągu mowy być nie mogło. Niemcy ostrzeliwani w pociągu zmuszeni byli wyjść z niego i przyjąć walkę. Ściągnięte na pomoc wszystkie wolne oddziały powstańcze odparły Niemców, a dopadłszy pociągu znaleźli się spece, którzy odczepiwszy wykolejone wagony ruszyli pociągiem na naszą stronę. Koloniści we wsi Szkocja przed Rynarzewem, sądząc, że Niemcy jadą, zaczęli dekorować wioskę swoimi flagami. Rychło jednak tego pożałowali, gdyż zapłacili za to powstańcom kurami. Ja osobiście w tej akcji nie brałem udziału, ponieważ miałem parę dni urlopu na ślub brata i to, co opisałem, wiem od kolegów.
O ile pamiętam z oddziału naszych saperów koło 10-ciu wszyscy byli mniej lub więcej ranni.
Trzecim, ważniejszym sukcesem naszej kompanii było zestrzelenie samolotu niemieckiego, który jednego dnia pojawił się i krążył nad Szubinem.
Coś w połowie marca 1919 r. przybył na teren Szubina major z austriackiej armii, Brezany [Oskar]. Major ten zaczął w poszczególnych oddziałach powstańczych propagandę na rzecz łączenia się poszczególnych oddziałów w formacje regularne o określonych stanach liczbowych. Było to przyjmowane niechętnie, ponieważ każdy oddział miał swojego dowódcę, który prowadził go do walki, a teraz zaczęli pojawiać się oficerowie tak zwanej obrony krajowej, którzy mieli ich zastąpić, kiedy walki już ustały i stworzono linię demarkacyjną. Ulegając jednak przekonaniom o wyższej racji stanu, acz z żalem, godzono się na łączenie oddziałów i poddawanie się wyznaczonym nowym dowódcom.
Tak oddział nasz połączony został z kompanią Szubińską i zdaje się Juncewską. Oznaczono ją kompanią 9-tą III Baonu 4. Pułku Strzelców Wielkopolskich. Na dowódcę wyznaczono podporucznika Piątkowskiego, który przybył z Poznania prawdopodobnie po jakimś kursie oficerów obrony krajowej.
Ponieważ stan kompanii przekraczał ustalony etat, wywołano wszystkich tych, którzy w okresie wojny byli już ranni czy schorowani, uważani jako inwalidzi wojenni. Do tych należałem i ja, co wynikało z niemieckiego dokumentu, w którym określono mnie jako 35% inwalidę. Odesłano nas więc do Gniezna, do kompanii garnizonowej przy dowództwie Okręgu Gniezno. Tam dr Jacobson, lekarz garnizonowy, badał jeszcze raz nasz stan zdrowotny. Uznał mnie za zdolnego do służby i namawiał, abym wstąpił do organizowanego w tym czasie nowego kursu oficerskiego. Zrezygnowałem jednak z tej propozycji, uważając, że nie mając cenzusu naukowego źle czułbym się w otoczeniu oficerów, mających odpowiedni cenzus.
Wyznaczono mnie wtedy na kwatermistrza bloku koszarowego, który zajmowała kompania garnizonowa. Funkcję tę pełniłem do wiosny 1920 r., po czym na własną prośbę przeniesiono mnie do Ostrowa, gdzie stała 3-cia kompania baonu wartowniczego 4/VII [oznaczenia wskazują na oddział wojsk Obrony Krajowej]. W Ostrowie nie byłem długo, bo w pierwszych dniach lipca wezwał mnie dowódca kompanii por. Mańczak i poufnie zaproponował mi wyjazd na tereny plebiscytowe na Warmii, dokąd miałbym pojechać jako cywil za wizą francuską, którą otrzymam w Grudziądzu i konkretne stamtąd skierowanie do komitetu plebiscytowego. Jak informował, zadaniem naszym będzie propagowanie wśród ludności miejscowej zachęt do wypowiedzenia się za Polską, a w wypadku przegranej w głosowaniu, zadaniem naszym będzie wywołać tam powstanie…
… Dnia 5.02.1921 r. przeniesiony zostałem do Batalionu 3/VII [Obrony Krajowej], który stacjonował jako wartowniczy w obozie jeńców w Strzałkowie. Tam było bardzo dużo służby wartowniczej, inspekcyjnej i innej, tak że tylko raz w tygodniu sypiało się w łóżku, a inne noce na wartowniach, w pokoju inspekcyjnego czy dyżurnego kompanii lub dowództwa baonu.
Z końcem lutego i w pierwszych dniach marca 1921 r., w wyniku układów ryskich, zaczęła się ewakuacja jeńców bolszewickich, których było tutaj [w Polsce] około 100 000. Dwa razy wówczas byłem delegowany z eskortą transportu do granicy sowieckiej. Transporty odbywały się zawsze w pociągach Czerwonego Krzyża, tak że wszyscy jechali wygodnie i każdy miał swoje łóżko. Przekazywanie jeńców sowietom odbywało się za stacją kolejową Stołbce, za Baranowiczami. Jeśli przyjazd do Stołbiec był wygodny, to powrót zwykle odbywał się w ciasnocie i tłoku. Począwszy od Brześcia Litewskiego do granicy podróż była powolna i z dużymi postojami na trasie. Parowozy bowiem ocieplane były drzewem i jeśli tego zabrakło w drodze, trzeba było ciąć las i zapas opału uzupełniać. Wśród jeńców nie było entuzjazmu do powrotu do osławionego już wówczas raju bolszewickiego i mimo czujności eskorty, zawsze u celu podróży brakowało kilka osób. Marzec dał nam dwa poważne wydarzenia:
1) to podpisanie pokoju z sowietami w Rydze, który ustalał ostatecznie granice wschodnie i zobowiązywał sowiety do poważniejszej kwoty kontrybucji wojennej, a którą niestety do dziś nie zapłacili, zaś granice ustalone dobrowolnie, w 1939 r. pogwałcili;
2) to uchwalenie konstytucji dla wszystkich ziem Polski przez sejm…
…Znów wracając do swoich spraw baon 3/VII, podobnie jak gnieźnieński 4/VII, przeformowany został na straż graniczną i celną. Przeniesiony też został na granicę niemiecką. Ja korzystając z tego, że baon miał za dużo ludzi na obecnie ustalony dlań etat, poprosiłem o przeniesienie mnie do 56. Pułku Piechoty, który przejął służbę wartowniczą w obozie jeńców. Tak więc dnia 12.03.1921 r. przeszedłem do 9. Kompanii tegoż pułku, który swój garnizon zasadniczo miał we Wrześni…
…Ja otrzymawszy wyżej omawiane przeniesienie, zaraz w następnych dniach wyznaczony zostałem na podoficera żywnościowego III Baonu 56. Pułku Piechoty, który przejął obóz. Zadanie moje odtąd było tego rodzaju, że co drugi dzień jechałem wozem do Wrześni po chleb, mięso i inne produkty dla kuchni. Pobierałem je z prowiantury pułkowej…
…Tymczasem nadszedł wrzesień. Jeńców już wszystkich odesłano i obóz zaczął się opróżniać. Najliczniejszą załogę obozu stanowili jeszcze internowani w wyniku Traktatu Ryskiego żołnierze armii ukraińskiego atamana Petlury, który walczył podobnie jak gen. Bałachowicz na Białorusi u boku armii polskiej przeciw bolszewikom. Petlurowcy ci w obozie mieli całkowitą wolność, chociaż bez broni zachowali zwartość oddziałów i prowadzili normalne ćwiczenia wojskowe. W obozie mieli też swoje zespoły artystyczne i dawali dużo przedstawień dla nas. Wspaniale były ich chóry i melodyjne ich śpiewy były dla nas wielką atrakcją. Podobnie sztuki teatralne…
u003cstrongu003eu003cstrongu003eKazimierz Zieliński – Wspomnieniau003c/strongu003eu003c/strongu003e